Wspomnienie o ś.p. ks. Jerzym Szymerowskim
Ostatnim razem na naszym fundacyjnym blogu napisałem, że w kolejnej odsłonie moich opisów pierwszej wizyty w Gruzji napiszę o ks. Jerzym Szymerowskim nazywanym przez wszystkich kapłanów w Gruzji – Dziadkiem. Chce wypełnić obietnicę, ale wspomnienie o nim będzie tym smutniejsze, że tego zasłużonego Kapłana pożegnaliśmy 13 maja 2016 roku odprowadzając na wieczny odpoczynek. Kościół Katolicki w Gruzji stracił wielkiego i oddanego misjonarza, który ostatnie 20 lat swojego życia poświęcił Gruzji. Osobiście będę Go pamiętał jako człowieka poświęconego całkowicie swojemu powołaniu. Mam wiele obrazków w pamięci z Jego życia, jak choćby taki śmieszny, kiedy szliśmy razem na katechezę w górskich Kaczowkach. On w gumiakach i sutannie z biretem na głowie tłumaczył mi robiąc wykład z botaniki, jakie zioła mijamy. Oprócz tego wiedział dokładnie, na jakie schorzenia jest poszczególne zioło. On był… jakby to powiedzieć, takim Dziadkiem Sakartwelo. Tak Gruzini mówią o własnym państwie. Oczywiście mówię to od siebie, bo mi osobiście będzie się kojarzył zawsze z Gruzją. Taki pierwszy mój osobisty przewodnik po zakaukazkich zaułkach biedy i skromności, pokory i oddania temu, co robił. Nie brakowało mu werwy, zwłaszcza jak się denerwował, ale z wielkim przekonaniem powiem, że był Mistrzem Bożym, bo pracował tylko dla Boga.
Kiedy podczas mojego pierwszego pobytu w Gruzji o. Paweł Dyl zawiózł mnie do Arali do ks. Jerzego, był już wieczór. Pamiętam to dokładnie, piątek wieczór. Paweł gdzieś wyszedł i zostałem sam w kuchni Dziadka z Panią Lilą. Nagle on ocierając twarz wyszedł. Jakby płakał, nie miałem pojęcia, o co chodzi. Zrobiło mi się trochę niezręcznie i zapytałem Pani Lili: Czyżby on płakał? Pani Lila powiedziała, że może nie płacze, ale wzruszył się, bo przypominam mu pewnego księdza, który był tutaj wcześniej wikariuszem. Zapytałem, co się z nim stało. I dowiedziałem się, że rok wcześniej przyjechał do niego kolega z seminarium. Obaj uprawiali wspinaczkę górską. I żeby nie marnować czasu w lecie na urlop, w zimie pojechali sobie w góry. Byli bardzo wysportowani i mieli doświadczenie. Chcieli zimą zdobyć Kazbeg. To szczyt mający ponad 5 tys n. p. m. Niestety odpadli od ściany tej zdradzieckiej góry. Bardzo długo szukali ich ciał, akcja była utrudniona ze względu na pogodę. Jeden zginął od razu mając złamany kręgosłup, a drugi w pozycji czołgającej się do kolegi był zamarznięty. Co mogłem powiedzieć, pokręciłem tylko głową na tę historię, którą mi wcześniej opowiedziano, kiedy przyjechałem do Gruzji. A poza tym w polskich mediach było o tym dość głośno.
Wieczorem siedliśmy wszyscy przy stole w kuchni i Paweł mówi, że przywiózł kiełbasę. Ks. Szymerowski od razu zaprotestował: ,,Zostaw to, pierwsze odmówimy sobie Nieszpory”. To ciekawe… ilekroć odwiedzałem ks. Jerzego, zawsze tak było. Brewiarz wyznaczał rytm dnia, to kolejny szczegół ze wspomnień o ks. Jerzym. Natomiast pamiętam, że to był piątek, bo dostaliśmy reprymendę od proboszcza z o. Pawłem, żeby przed północą nie jeść kiełbasy, na którą mieliśmy wielką ochotę. Ks. Jerzy krótko nas skarcił: ,,Zasady to zasady”. Trudno było z nim dyskutować.
W kolejnym dniu mojego pobytu w Arali ks. Szymerowski oświadczył twardym i stanowczym głosem – zresztą w swoim stylu: ,,Ty nie będziesz mi odprawiał Mszy po polsku”. Otworzyłem szeroko buzię i oczy ze zdziwienia, bo niby jakim języku miałbym to robić. Powiedział to głosem nie dopuszczającym sprzeciwu: ,,Będziesz to robił po gruzińsku”. Jąkając się nieśmiało wyszeptałem, że ja nie znam się na tych ślaczkach gruzińskich liter. Wręczył mi mocnym ruchem długopis, jakby dawał szablę do walki i położył przede mną kartkę papieru mówiąc: ,,Pisz! Ja podyktuję ci jak idzie po gruzińsku część modlitwy eucharystycznej, a ty pisz transkrypcję”. Nie miałem zbytnio wyjścia, a wymówki nie wchodziły w rachubę. Pisanie z poprawkami trochę zeszło, natomiast on spacerował po kuchni z rękami założonymi z tyły jak patryjarcha swojej parafii, który ustala wszelkie reguły panujące na jego terenie. Kiedy ćwiczyłem czytanie, poprawiał każde potknięcie akcentowe i im więcej było moich błędów, tym głośniejsza poprawka. Nie próbowałem ani protestować, ani przebąkiwać, że się poddam, bo mi ciężko idzie. Czułem się malutkim uczniem przy tym kuchennym stole mając tak wymagającego nauczyciela. Późniejsza Msza święta i moje pierwsze słowa po gruzińsku przyniosły rezultat. Udało się z takim skutkiem, że do dzisiaj umiem to prawie na pamięć. Co to znaczy dobry nauczyciel…
Potem także przyszła kolej na mojego kompana podróży po Gruzji. Nie oszczędził także Jurka, który jest ode mnie starszy i od lat uczył matematyki w szkole. Oświadczenie brzmiało krótko i treściwie. W Gruzji modlimy się po gruzińsku. Protest absolutnie nie wchodził w rachubę. Skoro on – Proboszcz – mając ponad pięćdziesiąt lat nauczył się perfekcyjnie gruzińskiego, to my możemy tym bardziej. Zatem z bronią długopisową w ręku i tarczą w postaci kartki papieru pisaliśmy „mama o czweni romeni…”. Pot pojawiał się na czole, ale jak przystało na pilnych uczniów, siedzieliśmy cicho i posłusznie wykonywaliśmy polecenia. Tak to szlifowaliśmy gruziński w metodzie liturgicznej ucząc się „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario” . Proszę mi wierzyć, że na tych modlitwach się nie skończyło. Kartkę z tamtej lekcji mam do dzisiaj. Oprócz kartki mam jeszcze wspomnienia, kiedy to siedzieliśmy z Jurkiem za kuchennym stołem, a Dziadek poprawiając swoje okulary spacerował po kuchni z założonymi rękami z tyłu i upominał raz jednego, raz drugiego, że źle czyta, źle akcentuje. Podejrzewam, że gdyby nie wyjazd na Kaczowki, jego misyjnej wioski i nasz krótki pobyt, to po kilku dniach mówiłbym lepiej po gruzińsku niż po polsku.
Kiedy wróciłem do Tibilsii i opowiadałem księżom z Polski moje lekcje gruzińskiego śmiali się ze mnie trzymając się za brzuchy. Dzisiaj ta historia wywołuje uśmiech na twarzy, ale wtedy za tym kuchennym stołem wcale nam do śmiechu nie było. Niech ta opowieść o pierwszych lekcji gruzińskiego nie da złego obrazu ś.p. ks. Szymerowskiego, ale niech pokaże, że był to człowiek pilnujący zasad i dbający o porządek w miejscu, gdzie pracował. A poza tym chciał dla człowieka zawsze czegoś więcej nić ten mógł się nawet spodziewać. W końcu to twardy zawodnik, to Mistrz Boży…
Następnym razem napiszę o naszym wyjeździe na Kaczowki.
Ks. Maciej Gierula