Słyszałem tylko o tych wioskach w opowieściach, że jeśli chcę zobaczyć prawdziwą Gruzję, muszę wybrać się w wioski położone w górach. Z ochotą u mnie nie było najmniejszego problemu. Duszpasterstwo w tych wioskach prowadził ś. p. ks. Jerzy Szymerowski – Dziadek. Pakowanie trwało pół dnia. Pani Lila, która pomagała kobiecą ręką ogarniać plebanię Dziadka, szykowała specjały na cały tydzień. Zresztą, cała ta czynność była wykonywana regularnie co tydzień od maja do października. W tym terminie ludzie z wiosek położonych u stóp całego pasma górskiego gonili bydło na wypas w góry. W sporej większości były to kobiety i dzieci oraz wielu starców. W dolinie nie było tak obficie trawy dla bydła, dlatego spędzali cały sezon w górach. Tak było od lat, a może nawet wieków. Pewnie tradycja miała swoją naturalną siłę i nie można było jej łatwo zmienić.
Dziadek miał Range Rovera, którego dostał od jakiegoś sponsora z Polski. Jednak w Gruzji nie było za wiele części do tego samochodu, więc oszczędzał go jak mógł. Na umówioną godzinę podjechał wysłużony Uaz, który miał zawieźć nas do sławetnych Kaczowek. Dziadek, jak na szefa przystało, zajął miejsce z przodu, ja z Panią Lilą i Jurkiem z tyłu. Droga miała trwać jakieś 3 do 4 godziny, co niestety okazało się prawdą. Nie zważając na wertepy i jazdę po wystających kamieniach, na wygody nie było co liczyć. Raczej co chwila ulatywaliśmy w wyjącym Uazie w powietrze, by z impetem we trójkę uderzyć w siedzenie wznosząc wymiennie tumany kurzu. Odruchowo trzeba było chronić głowę od uderzeń w dach, czy jakieś tam wspawane dodatkowe ramy. Uaz pewnie pokonał tą trasę nie raz, my natomiast nie mogliśmy się doczekać celu. Nawet nie tylko celu, ale jakiegokolwiek przystanku. Z pomocą przyszło nam nasze auto sprawdzonej radzieckiej produkcji. Kierowca przystanął w rzece, żeby ochłodzić silnik polewając go z wiaderka chłodną górską wodą.
Kiedy wyjechaliśmy na szczyty, nie mogłem uwierzyć. W moim wyobrażeniu miała to być tylko jedna wioska, natomiast minęliśmy kilka zanim trafiliśmy na naszą plebanię. Plebania była wmieszana w tłum domków, wszystkie praktycznie takie same. Zbite deski czasami od wewnątrz owinięte folią, która była ochroną przed silnym górskim wiatrem. Obok kościółek wyglądał tak samo jak stara wysłużona szopa albo drewutnia. W końcu to tylko „parafia letniskowa”.
Gospodarz oprowadził nas po całym duszpasterskim zapleczu, a nam trudno było cokolwiek powiedzieć, bo w wielu miejscach przydałby się jakiś młotek i kilka gwoździ.
Noce były bardzo zimne. Nasze śpiwory ledwo dawała tyle ciepła, żeby przeżyć. O kąpieli trzeba było zapomnieć. A „wychodek” prezentował się przy samej drodze. Więcej komentarzy chyba nie trzeba… I oto było całe letnie królestwo Dziadka.
Rano śniadanie i zajęcia katechetyczne. Na wieść o tym, że przyjechał Mama (gruz. Ojciec, określenie księdza) dzieciaki zbiegły się z całej wioski. Ku mojemu zdziwieniu mieszkało tutaj kilkaset ludzi. A w wielu rozsianych wioskach w okolicy chyba kilka tysięcy. To istna górska metropolia podporządkowana wypasowi bydła. Dzieciaki nie myliły się. Ks. Szymerowski miał dla nich kredki i kserowane malowanki, nie wspominając o słodyczach. Razem ćwiczyły śpiew z pokazywaniem. Ks. Jerzy uczył ich nowych piosenek. Dzieciaki były bardzo chętne i otwarte na taką edukację. One wręcz chłonęły te lekcje misjonarza.
Tak samo radośnie wyglądała Msza święta, nabożeństwa. Ale zastanawiało mnie to, co tutaj mamy robić prawie cały tydzień. Nie musiałem długo czekać. Proboszcz oznajmił, że idziemy do sąsiedniej wioski. Spoczywając co chwila doszliśmy do jakiegoś domu, gdzie mieszkańcy mieli za zadanie poinformować wszystkich z wioski, że przyszedł Mama i będzie Msza. Po jakiejś godzinie zeszło się kilkadziesiąt ludzi. Przed domem ustawiono stary stół. Nagle Dziadek oznajmia stanowczym głosem, że ja mam powiedzieć kazanie. Zrobiłem oczy jak 5 zł, ale to nic nie dało. Protesty nie były nawet rozpatrywane. Dziadek zasiadł jak patryjarcha na krzywym krześle i obracając kciukami z dumnie podniesioną głową tłumaczył to, co ja mówiłem. Nie obawiałem się ludzi, bo poczciwe babcie machały głowami wsłuchując się w moją nieznajomą mowę i w tłumaczenie Dziadka, pomagały mu od czasu do czasu dodając odpowiednie słowo.
Przez kilka dni Dziadek prowadził zajęcia szkolne z dziećmi, lekcje katechezy i nauki śpiewu, ale także zabawy. Zajmowało mu to kilka dobrych godzin dziennie. Ówcześnie sześdziesięciokilkuletni facet bawił się z dziećmi, bo one dla niego były bardzo ważne. Traktował to niezwykle poważnie. One wiedziały, że tak są traktowane i odpowiadały tym samym znając dokładnie jego wielkie serce i wymagające spojrzenie.
Odwiedziliśmy kilka wiosek, zmarzliśmy w nocy, ale doświadczenie Kaczowek pozostanie w pamięci już na zawsze. To co robił S.p. ks. Jerzy Szymerowski, było na wskroś misyjne. Takiego oddania można nie tyle pozazdrościć, ale wziąć sobie do serca. To poświęcenie na pewno będzie procentować i choć Dziadek już nie żyje, to z całą pewnością dzieciaki w górach będą wspominały siwego księdza, który potrafił jednoczyć ich we wspólnej zabawie i misyjnym działaniu.
Ks. Maciej Gierula