Welcome to Gruzja cz. 1

Autor wpisu

Jadzia

Data

maj 12, 2016

Kategorie

Widoki Gruzja

Moje zamiłowanie do podróżowania i poznawania ludzi na świecie towarzyszy mi odkąd pamiętam. Na pewno kiedyś nie dało się kupić biletu lotniczego, czy wsiąść do pociągu byle jakiego, bo fundusze nie pozwalały. Alternatywą były autostopowe podróże po Polsce, długie wędrówki po polskich czy rumuńskich górach z ciężkim plecakiem, albo – co do dzisiaj wspominam z uśmiechem – kajakowanie po mazurskich jeziorach. A poza tym rower, na który zarobiłem osobiście, dawał ogromną przestrzeń wolności w postaci komunikacji w dowolnym terminie i kierunku. Zima wcale nie była ograniczeniem, bo po śniegu dało się jeździć. Nie ważne były warunki, byle tylko do przodu w nowe i dotąd nieznane.
W czasach seminaryjnych udało mi się przejechać piękną Ukrainę wzdłuż i wszerz, bo była fantastyczną alternatywą kosztową dla polskiego studenta. Stąd poza naszym wschodnim sąsiadem miałem marzenie odwiedzić jeszcze jakiś kraj postsowiecki i doświadczyć atmosfery przemian. Byłem na pierwszej parafii w Dukli, kiedy dowiedziałem się, że Gruzja zaprasza Polaków znosząc dla nas wizy. Dla mnie lepszego zaproszenia nie było potrzeba. Zaplanowaliśmy z kolegą, że z niewielkim budżetem pojedziemy do tego zakaukaskiego kraju. Był rok 2006 i nie było żadnego aktualnego przewodnika po Gruzji. Jedyne co znalazłem w krośnieńskim antykwariacie, to książkowe wydanie turystycznych wskazówek pt. Kaukaz. Wydanie z roku 1979 prezentowało socjalistyczne republiki na północ od Iranu.

Jako że zapasy finansowe nie były wielkie, a samolot pozostawał raczej w sferze marzeń, zaplanowaliśmy pojechać do Lwowa, stamtąd pociągiem do Czerniowiec, potem przejechać marszrutą do Suczawy w Rumuni, stamtąd autobusem do Istambułu. Zresztą kilka lat wcześniej miałem okazje nim jechać. Istambuł to połowa drogi, więc byliśmy pełni wiary, że z tego tureckiego miasta do Tbilisi jakoś musimy się dostać. Liczyliśmy, że zajmie nam to około czterech dni. We Lwowie jednak wszystko się zmieniło, ponieważ nasz taksówkarz wskazał, że bilet lotniczy z Kijowa nie będzie drogi. Rzeczywiście tak się okazało. Przeliczając naszą planowaną mordęgę na cztery dni wychodziło to samo. Jednak pozostał problem, jak się dostać do Kijowa, żeby zdążyć na jutrzejszy samolot skoro bilety na pociąg wyprzedane. Nasz taksówkarz wiedział wszystko, jeden telefon i bilety na wagzale (dworzec) już na nas czekały. Odpłacając się, nie mieliśmy żalu kiedy naszą taksówkę musieliśmy za każdym razem pchać, żeby odpaliła. Wysłużona Łada żyguli – od pamiętnych czasów Chruszczowa – miała już wiele kursów za sobą.
Dojechaliśmy pociągiem do Kijowa na wieczór, a samolot odchodził dopiero rano. O hotelu nie było żadnej mowy, bo wyliczenia kieszeniowe na to nie zezwalały. Zatem nocleg na plecaku na kijowskim lotnisku i w drogę na podbój Gruzji. Kiedy wylądowaliśmy w Tbilisi wierzyliśmy, że jedziemy do taniego wschodniego kraju i na pewno nawet nasze fundusze pozwolą być „gośćmi”. Ale niestety wszystko prysło. Lotnisko w Tbilisi wyglądało wtedy jak dworzec kolejowy we Lwowie tylko połowę mniejsze. To było niemałe zdziwienie, bo po nocnej drzemce w miarę nowoczesnym porcie lotniczym w Kijowie tutaj była spora różnica. Ale co najgorsze, pogoda była deszczowa i wcale nie dodawała otuchy i zachęty, żeby jechać głębiej na podbój Tbilisi.
Ciąg dalszy wkrótce…

Ks. Maciej Gierula

Podobne posty

Historia dzieje się na Kalahari
Historia dzieje się na Kalahari

Drodzy, Szanowni, Kochani Przyjaciele misji świętych,  pozdrawiam Was serdecznie i szeroko się do Was uśmiecham ze środka dalekiej pustyni Kalahari. Pozdrawiam Was także od tutejszego Kościoła z Ncojane, małej i biednej wioski położonej wydawać by się mogło na końcu...