
Kiedy oswoiliśmy się z warunkami spania na twardej podłodze w starej plebanii przy parafii św. Piotra i Pawła w Tbilisi i solidnie odpoczęliśmy po nieprzespanych nocach spędzonych w pociągu oraz na lotnisku, można było odetchnąć z ulgą, a nade wszystko wypiąć pierś do przodu, że dotarliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Tbilisi przywitało nas co prawda deszczem, ale po kilku dniach przyszła łaskawość pogodowa. Można było śmiało zobaczyć skarby Zakaukazia.
Ks. Andrzej zaproponował nam niedzielny wyjazd do Kachetii. Skoro jedzie busem na misyjny objazd, a miejsca starczy jeszcze i dla nas, to była to niemała okazja. Spakowani w to, co potrzeba na jeden dzień, ruszyliśmy na podbój regionu słynącego z produkcji najlepszych win na świecie i nie gorszych koniaków. Nie wnikaliśmy w dary losu, nie pytaliśmy, dlaczego akuratnie ten region na pierwszy rzut zwiedzania. Był to wyjazd misyjny, więc do wina trzeba było podejść nieco delikatnie. Mieliśmy do „zaliczenia” cztery kościoły. Na miejscu okazało się, że te kościoły to domy prywatne na wiosce przy studni obok schodów do piwnicy. Był tylko jeden kościółek. Reszta to jak wspominałem ogródek, albo weranda w prywatnym domu. Osobiście przecierałem oczy ze zdumienia, nie tylko na wspominane „kościoły”, ale na biedę w domach, do których mieliśmy możliwość zajrzenia. Piszę o wizycie w Gruzji w roku 2006, w Polsce czegoś takiego już nie można było odszukać. Nawet w głębokich bieszczadzkich wioskach popegeerowskich. Ludzi zwoływali się na mszę świętą krzycząc do sąsiada, sąsiad podawał dalej i dalej. Tak jak echo po całej okolicy w ciągu kilku minut wszyscy wiedzieli, że przyjechał ksiądz i będzie msza. Tutaj godzin nikt nie ustala, bo nie wiadomo dokładnie, o której księdzu uda się przyjechać. Sprawdzony „głośny telefon” informował bardzo skutecznie.
Wrażenie tamtego miejsca pozostało w sercu, kiedy na mszy świętej były same babcie, bo jak tłumaczył nam ks. Andrzej, religijność nie jest dla mężczyzn. Oni odżegnują się od tego. To pewnie dziedzictwo mocnej indoktrynacji z czasów komuny. Drugą sprawą jest to, że mężczyzna w tamtej mentalności i kulturze znaczy nieco więcej niż kobieta. Można się z tym zgadzać lub można się buntować, ale nic człowiek nie poradzi na takie naleciałości kulturowe. Skoro kobiety zajmowały się czymś, to raczej nie mogło to dotyczyć miejscowych chłopów. ,,Trudno było ich przekonać i szkoda było gadać” – mówił nam ks. Andrzej. I dodawał: ,,Trzeba dać czas, a na pewno przyjdzie chwila zmiany. Po 10 latach trzeba stwierdzić, że coś drgnęło, zatem dekada to za mało. Czekamy i działamy dalej”.
Wracaliśmy nocą z Kachetii, za nami były pierwsze doświadczenia ogromnego ubóstwa ludzi. Mogliśmy też obserwować organizowanie się katolików w małe grupki, spotykające się po domach wtedy, jak przyjedzie ksiądz. Co ciekawe, żaden moment nie był zaskoczeniem dla nich. Ksiądz mógł przyjechać w każdej chwili i w tym momencie kobiety potrafiły zaalarmować wioskę i przyjść na Eucharystię. Nie ukrywam, że dla mnie było to coś niesamowitego, coś co przełamywało zrozumienie zorganizowanego, europejskiego czy polskiego świata. Wszystko na godziny, w czystych schludnych miejsca przeznaczonych tylko na czynności religijne. Tutaj to dość spontaniczne, żeby Panu Bogu udzielać schronienia w biedzie ludzkiej ukrytej pod strzechami ubogich domów. Kobiety bardzo chętnie uczestniczyły we mszy, a mężczyźni jakby tolerując tego Boga nie przeszkadzali. Siadali z dala albo wychodzi przed domową zagrodę do ulubionego miejsca spotkań przy jakimś pniu albo ławeczce.
Gdzieś do dzisiaj kołacze w głowie to, co wtedy zobaczyłem. Nie tak dawno jadąc już sam samochodem do Kachetii opowiadałem naszym wolontariuszom swoje pierwsze doświadczenie. I chociaż wiele się zmieniło, dla mnie Kachetia będzie tym pierwszym spotkaniem nie tylko z kościołem w Gruzji, ale w ogóle ze światem misyjnym. Ludzie na świecie będą patrzeć przez pryzmat wytrawnych win, ja przez pryzmat Boga zachodzącego do biednych ludzkich zagród, które wymagają jeszcze wiele czasu, żeby jednoczyć się w prawdziwy kościół. Co ciekawe, pewnie Pan Bóg ma ten czas rozłożony na dziesięciolecia albo i dłużej, i ma cierpliwość, nieustannie czeka… Niestety misjonarze tego nie mają, nie mogą czekać. Te kilkadziesiąt lat mija szybko i trzeba ze względów zdrowotnych pakować się z powrotem do ojczystego kraju, albo ze zwykłej starości odpuścić czekanie. Będą następni.
Ciąg dalszy będzie o misyjnej legendzie Gruzji – „Dziadku”.
Ks. Maciej Gierula