Wspomnienie o ks. Jerzym Szymerowskim

Autor wpisu

Jadzia

Data

paź 1, 2016

Kategorie

,,Na tym świecie nikt wiecznie nie zostaje”

             Tam, wiele kilometrów stąd leży starszy człowiek i walczy ze śmiercią. Walczy, czy nie? Oto jest pytanie.
W jego już wychudłym ciele konfrontują się nawzajem dwie siły: życie i wszystkich ogarniająca śmierć. I leży sam, zanikający człowiek, który prawdopodobnie jak niepytany przyszedł na ten świat, tak i nie prosi z niego zejścia. Leży, ale idzie, idzie tam skąd już nie wróci… A jednak zostawia swoje ślady. Ślady w ludzkiej pamięci i w sercu …

            Dużo myślałam, co można o nim napisać. Pomyślałam i zrozumiałam, że o jego życiu nie wiem zbyt wiele, tylko to czego dowiedziałam się od innych i niewiele, z tego, co sam nam przekazał, kiedy byłam dość mała, żeby móc posłuchać uważnie … A jednak  …

            Kiedy dowiedziałam się o nim po raz pierwszy, byłam dzieckiem. Może w szóstej albo w siódmej klasie. Byłam zafascynowana, ponieważ zrozumiałam, jak wiele robił dla moich rówieśników. Takich dzieł, o których ja nigdy nie widziałam, ani nie słyszałam…

            Później go osobiście zobaczyłam. W 2003 roku byłam na obozie dziecięcym w Bakuriani. To był mój pierwszy wyjazd bez rodziców, na dwa tygodnie. Bardzo tęskniłam za domem Z niecierpliwością czekałam, by czas szybko minął i żebym wróciła do rodziny. Pewnego dnia na obozie, kiedy skończył się obiad i wyszliśmy na podwórko, zatrzymał się samochód i wysiadł z niego siwiejący mężczyzna. Chudy, średniego wzrostu. Ubrany był w sutannę do kostek. Jak tylko wyszedł z samochodu, jedna z moich rówieśniczek z grupy, oddzieliła się i z krzykiem uciekła w kierunku ubranego w sutannę. Mężczyzna rozłożył szeroko ręce, uśmiechnął się po uszy i uściskał dziewczynę. Moje zdziwienie nie miało końca, nie wiedziałam, czy takie zachowanie było normalne, ale zazdrościłam dziewczynie, że „swój” ją odwiedził i jeszcze ją przytulił.

            Później w naszym kościele przypomniałam sobie, kim był ubrany w sutannę człowiek. Gdy było święto, zawsze przyjeżdżało wielu księży. Wszyscy ubierali piękne, kolorowe, jednakowe szaty. Tylko ten siwiejący mężczyzna zawsze był ubrany w białą szatę, na nogach miał ciepłe kozaki, a na głowie szczególną czapkę. (Biret przyp. tłum.) Otwierał drzwi konfesjonału i czekał na parafian… Zawsze byłam zaskoczona, dlaczego tam było jego miejsce i całe dzieciństwo byłam przekonana, że był on tylko pomocnikiem księży, który tam miał w czasie Mszy własne miejsce…

            Czas minął i ten siwiejący mężczyzna został proboszczem naszej parafii. Na pierwszy rzut oka wyglądał strasznie. Chodził ze zmarszczonymi brwiami. A jeśli się do ciebie uśmiechnął, szeroko otwierał usta, poprawiał okulary i kładł rękę na głowę, prawdopodobnie na znak opieki…

            I ten właśnie człowiek 11 kwietnia 2004 roku ochrzcił mnie w noc Wielkiejnocy. Dokładnie nie wiem, ale myślę, że tej nocy dokonał w mojej wiosce pierwszego chrztu i zapamiętał mnie…

            Bardzo szybko się denerwował. Ale ja nigdy nie miałam do niego dystansu. Ponieważ dokładnie wiedziałam, że miałam prawo się sprzeciwić, kiedy miałam rację, zawsze śmiało mówiłam. A on po nagłej złości, przepraszał.

            Pamiętam jak kiedyś mnie i moim rówieśnikom dyktował gruziński tekst i my pisaliśmy. Siedziałam obok niego i zanim inni napisali zdążałam zajrzeć do jego tekstu. Nagle mówi: „Teraz napiszcie…” i nie mógł sobie przypomnieć słowa. Zajrzałam do jego tekstu: „Otwórzcie cudzysłów” – mówię głośno. Ubrany w sutannę odwrócił się do mnie, zmarszczył brwi i obwieścił mi: „ Nie cudzysłów, nawias!”. Zaskoczona zajrzałam znowu do tekstu i powtórzyłam: „ Nie! To się nazywa cudzysłów, nawias to jest to!”. Uśmiechnął się od ucha do ucha: „Tak, tak, przepraszam, przepraszam” powiedział do mnie i położył mi rękę na głowie.

            Mijały lata i siwiejący człowiek całkowicie posiwiał, chodząc ciężko oddychał. Często bolało go gardło. Mówiąc, dużo myślał, jak chciał coś zrobić i gdy ciało nie było mu posłuszne denerwował się i złościł… A my się nie troszczyliśmy.

            Raz przyszłam wcześniej na Mszę świętą. Było święto i trzeba było przygotować czytania ze Starego i Nowego Testamentu. Nie zorientowałam się, gdzie mam znaleźć te teksty i zapytałam, w której to książce. „Powinnaś to wiedzieć? Ile lat już czytasz?! Dzisiaj jest święto, zobacz w świątecznej księdze!” – zwrócił się do mnie
z upomnieniem.

            Poczułam się obrażona tymi słowami, ponieważ pośród wielu ksiąg nie mogłam odnaleźć tej jednej i dlatego potrzebowałam jego pomocy. Nagle położyłam przed nim księgę, opuściłam ręce i zdenerwowana wyrzuciłam
z siebie słowa: „Ojcze, ja nie jestem ani księdzem, ani zakonnicą, ani nie mam liturgicznego wykształcenia! Tutaj leży tyle ksiąg, skąd mam wiedzieć, w której jest czytanie?”

            Spojrzał na mnie zmieszanym wzrokiem, nabrał głęboko powietrza i otworzył. Gdy zobaczyłam jego reakcję, to w tym samym momencie żałowałam mojego grubiaństwa. Dał mi czytania i dodał: „Przepraszam”.

            Ks. Jerzy Szymerowski był w naszej parafii około 10 lat. Nie wiem, kto jak o nim myśli, ale dla mnie on jedną z najbardziej wyróżniających się osób.

            Tylko on dla gruzińskich dzieci, przetłumaczył dziesiątki dziecięcych piosenek. Uczył i kochał setki dzieci. Dzisiaj już ja i moja, młodsza ode mnie o 15 lat, siostrzenica śpiewamy razem te same piosenki nauczone przez proboszcza.

            Tylko on dla gruzińskich dzieci wymyślał bardzo wiele rzeczy. Wszystko po to, aby zaznajomić ich z wiarą
i nauczyć modlitwy. Robił różne malowanki, układanki słowne. Uczył nas cierpliwości i otrzymywania zasłużonego pierwszeństwa.

            Tylko on latem wyjeżdżał w góry, by dla swoich wiernych odprawiać Mszę świętą.

            I w czasie tych dwudziestu lat, nie widziałam innego księdza, który w czasie kazania drżąc, ze łzami w oczach i w pełnym uniesieniu nawoływał wiernych do przebaczenia: „ Kochani, przebaczcie, przebacz, ponieważ Jezus przebaczył tobie!”

            „Na tym świecie nikt wiecznie nie zostaje… Pomyśl jakie będzie twoje spotkanie z Bogiem, to jest najważniejsze… Amen.”

Pomimo jego ostrego i osobliwego charakteru, myślę, że go wszyscy kochali. Ponieważ on miał wiarę, a to jest najważniejsze. I my mieliśmy dar rozeznania, mieliśmy prawo go pochwalić lub nie pochwalić. Ponieważ on miał wiarę, co jest najważniejsze i my mieliśmy dar rozeznania, mieliśmy prawo go pochwalić lub nie pochwalić.

            Nie wiem dlaczego zapragnął przyjechać w „ciemnych” latach 90-tych do Gruzji. Ale na końcu, dowiedziałam się o jego życiu następujących rzeczy: najpierw w młodym wieku jego zmarł brat. Później odeszli rodzice. Księdzu nie była obca bieda. W latach 90-tych przybył do Gruzji – już jako ksiądz. W tym czasie mieszkał w Tbilisi, w jednym pokoju. Tam oświetlał pomieszczenie lampą naftową, w nocy bał się, żeby szczury go nie pogryzły, bo podczas gdy on spał, one czasami chodziły po jego ciele”.

            Później była 10-cio letnia praca w jego ukochanym miejscu, w Vale, a potem w Arali…

            Kiedy pogorszyło się jego zdrowie i miał wyjeżdżać z Arali, odprawił ostatnią Mszą świętą. Trzymał się dzielnie i nic nie mówił, że wyjeżdża. Powiedzieli mu na końcu Mszy św., żeby ogłosił swoją zmianę, ale był bardzo niezadowolony… A mi język utkwił w gardle, w oczach stanęły łzy… Żal mi było go wypuścić, strasznie żal mi było wypuścić go z Gruzji…

            Potem wyjechał. Czułam jeszcze większy żal, gdy dowiedziałam się o jego chorobie.

            Mówią, że kiedy zrobili mu operację, na jakiś czas zapomniał ojczystego języka i rozmawiał tylko po gruzińsku. A więc lekarze nie mogli go zrozumieć.

            Ten silny człowiek teraz odchodzi…, ale tym razem odchodzi na zawsze. Jest mi bardzo żal, ale zrozumiałam, że my wszyscy, których zastał jako dzieci i wychował w wierze bardzo go kochaliśmy.

            Tak więc, kiedy w jego ciele walczyły jeszcze dwie siły, kiedy tam, wiele kilometrów stąd, w swojej prawdziwej ojczyźnie starzec o wychudłym ciele i z pobielałymi włosami stał na rozdrożu życia i śmierci, jego młodzież pełnym głosem, śpiewała nauczone 10 lat temu dziecięce piosenki: „Tylko nawrócona jest zadowolona”.

            I na koniec…

            W 2015 roku byłam na uroczystości Kościoła w Szuasera. Przed rozpoczęciem Mszy św. robiłam zdjęcia w podwórzu kościoła. Nagle zatrzymał się samochód i siwowłosy, ubrany w czarną sutannę, w birecie na głowie, proboszcz staruszek ledwo wysiadł z samochodu. Zobaczył mnie, rozłożył szeroko ręce, uśmiechnął się od ucha do ucha i radosny podszedł w moim kierunku. Byłam zdezorientowana. Takiego spotkania po prostu się nie spodziewałam. Zamarłam. Ubrany w sutannę przybliżył się do mnie, objął mnie rozłożonymi rękami i przytulił. Dokładnie tak, jak 12 lat temu, na obozie w Bakuriani, w czasie spotkania z małą dziewczynką…

            Myślę zatem, że wydarzenia wzajemnie się łączą i nasze, ludzkie czyny nie pozostaną bez śladu.

Tako Peikrishvili

tłum. ks. Dariusz Komadowski

Podobne posty

Historia dzieje się na Kalahari
Historia dzieje się na Kalahari

Drodzy, Szanowni, Kochani Przyjaciele misji świętych,  pozdrawiam Was serdecznie i szeroko się do Was uśmiecham ze środka dalekiej pustyni Kalahari. Pozdrawiam Was także od tutejszego Kościoła z Ncojane, małej i biednej wioski położonej wydawać by się mogło na końcu...