,,Na tym świecie nikt wiecznie nie zostaje”
Tam, wiele kilometrów stąd leży starszy człowiek i walczy ze śmiercią. Walczy, czy nie? Oto jest pytanie.
W jego już wychudłym ciele konfrontują się nawzajem dwie siły: życie i wszystkich ogarniająca śmierć. I leży sam, zanikający człowiek, który prawdopodobnie jak niepytany przyszedł na ten świat, tak i nie prosi z niego zejścia. Leży, ale idzie, idzie tam skąd już nie wróci… A jednak zostawia swoje ślady. Ślady w ludzkiej pamięci i w sercu …
Dużo myślałam, co można o nim napisać. Pomyślałam i zrozumiałam, że o jego życiu nie wiem zbyt wiele, tylko to czego dowiedziałam się od innych i niewiele, z tego, co sam nam przekazał, kiedy byłam dość mała, żeby móc posłuchać uważnie … A jednak …
Kiedy dowiedziałam się o nim po raz pierwszy, byłam dzieckiem. Może w szóstej albo w siódmej klasie. Byłam zafascynowana, ponieważ zrozumiałam, jak wiele robił dla moich rówieśników. Takich dzieł, o których ja nigdy nie widziałam, ani nie słyszałam…
Później go osobiście zobaczyłam. W 2003 roku byłam na obozie dziecięcym w Bakuriani. To był mój pierwszy wyjazd bez rodziców, na dwa tygodnie. Bardzo tęskniłam za domem Z niecierpliwością czekałam, by czas szybko minął i żebym wróciła do rodziny. Pewnego dnia na obozie, kiedy skończył się obiad i wyszliśmy na podwórko, zatrzymał się samochód i wysiadł z niego siwiejący mężczyzna. Chudy, średniego wzrostu. Ubrany był w sutannę do kostek. Jak tylko wyszedł z samochodu, jedna z moich rówieśniczek z grupy, oddzieliła się i z krzykiem uciekła w kierunku ubranego w sutannę. Mężczyzna rozłożył szeroko ręce, uśmiechnął się po uszy i uściskał dziewczynę. Moje zdziwienie nie miało końca, nie wiedziałam, czy takie zachowanie było normalne, ale zazdrościłam dziewczynie, że „swój” ją odwiedził i jeszcze ją przytulił.
Później w naszym kościele przypomniałam sobie, kim był ubrany w sutannę człowiek. Gdy było święto, zawsze przyjeżdżało wielu księży. Wszyscy ubierali piękne, kolorowe, jednakowe szaty. Tylko ten siwiejący mężczyzna zawsze był ubrany w białą szatę, na nogach miał ciepłe kozaki, a na głowie szczególną czapkę. (Biret przyp. tłum.) Otwierał drzwi konfesjonału i czekał na parafian… Zawsze byłam zaskoczona, dlaczego tam było jego miejsce i całe dzieciństwo byłam przekonana, że był on tylko pomocnikiem księży, który tam miał w czasie Mszy własne miejsce…
Czas minął i ten siwiejący mężczyzna został proboszczem naszej parafii. Na pierwszy rzut oka wyglądał strasznie. Chodził ze zmarszczonymi brwiami. A jeśli się do ciebie uśmiechnął, szeroko otwierał usta, poprawiał okulary i kładł rękę na głowę, prawdopodobnie na znak opieki…
I ten właśnie człowiek 11 kwietnia 2004 roku ochrzcił mnie w noc Wielkiejnocy. Dokładnie nie wiem, ale myślę, że tej nocy dokonał w mojej wiosce pierwszego chrztu i zapamiętał mnie…
Bardzo szybko się denerwował. Ale ja nigdy nie miałam do niego dystansu. Ponieważ dokładnie wiedziałam, że miałam prawo się sprzeciwić, kiedy miałam rację, zawsze śmiało mówiłam. A on po nagłej złości, przepraszał.
Pamiętam jak kiedyś mnie i moim rówieśnikom dyktował gruziński tekst i my pisaliśmy. Siedziałam obok niego i zanim inni napisali zdążałam zajrzeć do jego tekstu. Nagle mówi: „Teraz napiszcie…” i nie mógł sobie przypomnieć słowa. Zajrzałam do jego tekstu: „Otwórzcie cudzysłów” – mówię głośno. Ubrany w sutannę odwrócił się do mnie, zmarszczył brwi i obwieścił mi: „ Nie cudzysłów, nawias!”. Zaskoczona zajrzałam znowu do tekstu i powtórzyłam: „ Nie! To się nazywa cudzysłów, nawias to jest to!”. Uśmiechnął się od ucha do ucha: „Tak, tak, przepraszam, przepraszam” powiedział do mnie i położył mi rękę na głowie.
Mijały lata i siwiejący człowiek całkowicie posiwiał, chodząc ciężko oddychał. Często bolało go gardło. Mówiąc, dużo myślał, jak chciał coś zrobić i gdy ciało nie było mu posłuszne denerwował się i złościł… A my się nie troszczyliśmy.
Raz przyszłam wcześniej na Mszę świętą. Było święto i trzeba było przygotować czytania ze Starego i Nowego Testamentu. Nie zorientowałam się, gdzie mam znaleźć te teksty i zapytałam, w której to książce. „Powinnaś to wiedzieć? Ile lat już czytasz?! Dzisiaj jest święto, zobacz w świątecznej księdze!” – zwrócił się do mnie
z upomnieniem.
Poczułam się obrażona tymi słowami, ponieważ pośród wielu ksiąg nie mogłam odnaleźć tej jednej i dlatego potrzebowałam jego pomocy. Nagle położyłam przed nim księgę, opuściłam ręce i zdenerwowana wyrzuciłam
z siebie słowa: „Ojcze, ja nie jestem ani księdzem, ani zakonnicą, ani nie mam liturgicznego wykształcenia! Tutaj leży tyle ksiąg, skąd mam wiedzieć, w której jest czytanie?”
Spojrzał na mnie zmieszanym wzrokiem, nabrał głęboko powietrza i otworzył. Gdy zobaczyłam jego reakcję, to w tym samym momencie żałowałam mojego grubiaństwa. Dał mi czytania i dodał: „Przepraszam”.
Ks. Jerzy Szymerowski był w naszej parafii około 10 lat. Nie wiem, kto jak o nim myśli, ale dla mnie on jedną z najbardziej wyróżniających się osób.
Tylko on dla gruzińskich dzieci, przetłumaczył dziesiątki dziecięcych piosenek. Uczył i kochał setki dzieci. Dzisiaj już ja i moja, młodsza ode mnie o 15 lat, siostrzenica śpiewamy razem te same piosenki nauczone przez proboszcza.
Tylko on dla gruzińskich dzieci wymyślał bardzo wiele rzeczy. Wszystko po to, aby zaznajomić ich z wiarą
i nauczyć modlitwy. Robił różne malowanki, układanki słowne. Uczył nas cierpliwości i otrzymywania zasłużonego pierwszeństwa.
Tylko on latem wyjeżdżał w góry, by dla swoich wiernych odprawiać Mszę świętą.
I w czasie tych dwudziestu lat, nie widziałam innego księdza, który w czasie kazania drżąc, ze łzami w oczach i w pełnym uniesieniu nawoływał wiernych do przebaczenia: „ Kochani, przebaczcie, przebacz, ponieważ Jezus przebaczył tobie!”
„Na tym świecie nikt wiecznie nie zostaje… Pomyśl jakie będzie twoje spotkanie z Bogiem, to jest najważniejsze… Amen.”
Pomimo jego ostrego i osobliwego charakteru, myślę, że go wszyscy kochali. Ponieważ on miał wiarę, a to jest najważniejsze. I my mieliśmy dar rozeznania, mieliśmy prawo go pochwalić lub nie pochwalić. Ponieważ on miał wiarę, co jest najważniejsze i my mieliśmy dar rozeznania, mieliśmy prawo go pochwalić lub nie pochwalić.
Nie wiem dlaczego zapragnął przyjechać w „ciemnych” latach 90-tych do Gruzji. Ale na końcu, dowiedziałam się o jego życiu następujących rzeczy: najpierw w młodym wieku jego zmarł brat. Później odeszli rodzice. Księdzu nie była obca bieda. W latach 90-tych przybył do Gruzji – już jako ksiądz. W tym czasie mieszkał w Tbilisi, w jednym pokoju. Tam oświetlał pomieszczenie lampą naftową, w nocy bał się, żeby szczury go nie pogryzły, bo podczas gdy on spał, one czasami chodziły po jego ciele”.
Później była 10-cio letnia praca w jego ukochanym miejscu, w Vale, a potem w Arali…
Kiedy pogorszyło się jego zdrowie i miał wyjeżdżać z Arali, odprawił ostatnią Mszą świętą. Trzymał się dzielnie i nic nie mówił, że wyjeżdża. Powiedzieli mu na końcu Mszy św., żeby ogłosił swoją zmianę, ale był bardzo niezadowolony… A mi język utkwił w gardle, w oczach stanęły łzy… Żal mi było go wypuścić, strasznie żal mi było wypuścić go z Gruzji…
Potem wyjechał. Czułam jeszcze większy żal, gdy dowiedziałam się o jego chorobie.
Mówią, że kiedy zrobili mu operację, na jakiś czas zapomniał ojczystego języka i rozmawiał tylko po gruzińsku. A więc lekarze nie mogli go zrozumieć.
Ten silny człowiek teraz odchodzi…, ale tym razem odchodzi na zawsze. Jest mi bardzo żal, ale zrozumiałam, że my wszyscy, których zastał jako dzieci i wychował w wierze bardzo go kochaliśmy.
Tak więc, kiedy w jego ciele walczyły jeszcze dwie siły, kiedy tam, wiele kilometrów stąd, w swojej prawdziwej ojczyźnie starzec o wychudłym ciele i z pobielałymi włosami stał na rozdrożu życia i śmierci, jego młodzież pełnym głosem, śpiewała nauczone 10 lat temu dziecięce piosenki: „Tylko nawrócona jest zadowolona”.
I na koniec…
W 2015 roku byłam na uroczystości Kościoła w Szuasera. Przed rozpoczęciem Mszy św. robiłam zdjęcia w podwórzu kościoła. Nagle zatrzymał się samochód i siwowłosy, ubrany w czarną sutannę, w birecie na głowie, proboszcz staruszek ledwo wysiadł z samochodu. Zobaczył mnie, rozłożył szeroko ręce, uśmiechnął się od ucha do ucha i radosny podszedł w moim kierunku. Byłam zdezorientowana. Takiego spotkania po prostu się nie spodziewałam. Zamarłam. Ubrany w sutannę przybliżył się do mnie, objął mnie rozłożonymi rękami i przytulił. Dokładnie tak, jak 12 lat temu, na obozie w Bakuriani, w czasie spotkania z małą dziewczynką…
Myślę zatem, że wydarzenia wzajemnie się łączą i nasze, ludzkie czyny nie pozostaną bez śladu.
Tako Peikrishvili
tłum. ks. Dariusz Komadowski