
Kolega, z którym podróżowałem chciał nawet przebukować bilet, żeby wcześniej wracać. Takie przerażenie brało się z dwóch powodów, ocenionych na „szybcika”. Padał deszcz, więc pogoda nie nastrajała do pozytywnego myślenia i nie dawała nadziei, że zaoszczędzimy śpiąc gdzieś poza hotelem. Drugi powód to cena taksówki, która zobrazowała nam, że wcale nie będzie tanio. Nie jeździł żaden autobus z lotniska. Po przylocie naszego samolotu z Kijowa, lotnisko wymierało i nawet taksówkarze nie stali w kolejce, bo nie było dla kogo. W końcu doszliśmy do wniosku, że pojedziemy, zobaczymy, ocenimy i podejmiemy decyzję.
Po długim targowaniu się z taksówkarzem pojechaliśmy żółtą wołgą do centrum, poprosiliśmy, żeby nas zawiózł do bardzo taniej kwatery (bez względu na warunki). Jako że kolega pochwalił się swoją umiejętnością języka niemieckiego, kierowca podwiózł nas w centrum do prywatnego mieszkania, w którym gospodarzyła emerytowana nauczycielka języka niemieckiego. Odczuliśmy ulgę, gdyż mogliśmy się dogadać w każdej sprawie. Jednak radość skończyła się w momencie omawiania warunków noclegu. Cena nawet pasowała, ale pani wręczyła nam zalaminowaną kartkę z regulaminem domowym. Mój kompan zaczął powoli tłumaczyć z języka niemieckiego. Czytał powoli nie dlatego, że nie rozumiał, ale dlatego, że po każdym punkcie musieliśmy popatrzeć na siebie i właścicielkę mieszkania, po to, by upewnić się, czy dobrze czytamy i rozumiemy. Nasze miny wyrażały ogromne zaskoczenie. Wymagania okazały się mordercze jak dla kogoś, kto nie przespał nocy, bo w ciągu dnia nie wolno było siadać na łóżku… Kiedy odruchowo rzuciłem się na pierzynę, zostałem natychmiast upominany. Plecaki miały leżeć w przedpokoju, po domu można było chodzić tylko w kapciach, które musieliśmy sobie kupić itd. itd. Sami nie wierzyliśmy w to, co słyszymy. Pomijając to, że na prysznic trzeba było zdążyć w godzinie, w której woda łaskawie popłynie w rurach.
Z wymarzonego odpoczynku zostałem wybudzony upomnieniem, a nerwy tak pobudziły organizm, że można było zapomnieć o zmęczeniu i nieprzespanej nocy. Nie mówiąc nic nikomu poszedłem rozejrzeć się po okolicy. Wychodząc na zewnątrz, od razu zacząłem pytać, gdzie tutaj jest „katolicka Cerkwia”. Okazało się, że całkiem niedaleko. Pobiegłem we wskazanym kierunku i ku radości odsłoniły się przede mną barokowe kopuły. Poza tym w gablotce jakieś napisy po polsku. Moja radość była ogromna; oby tylko jeszcze znaleźć jakiegoś księdza. Z drugiej strony kościoła zobaczyłem grupkę ludzi, kiedy podszedłem nie mogłem uwierzyć, w to co usłyszałem. Ludzie rozmawiali po włosku. Było to dla mnie kolejne tego dnia zaskoczenie. Taka mieszanka językowa, tyle języków na jeden dzień to za dużo, zdecydowanie za dużo. No nic, zapytałem o księdza i kazano mi chwilę poczekać, bo oni też czekali na niego. Po chwili przyjechał ks. Andrzej, Polak. Przedstawiając się powiedziałem, że jestem księdzem z Polski, trafiłem tutaj całkiem niechcąco… A on od razu zapytał, czy nie szukam noclegu? Otwierając szerzej oczy i uśmiechając się machnąłem głową, że owszem. ,,No to masz klucze i idź na plebanię, ja przyjdę do was po spotkaniu” – tak brzmiało jego zaproszenie. Nic nie odpowiadając, bo gościnność mnie całkiem zaskoczyła, wziąłem klucze i pobiegłem po Jurka. Wpadając do mieszkania grzecznie podporządkowałem się zasadzie zdejmowania butów, powieszenia kurtki i dalej według tego, co zapamiętałem z instrukcji. Zdyszany, pytam Jurka, czy oddał paszport gospodyni i czy coś płacił? Zbawczo zabrzmiały odpowiedzi, że jeszcze nie regulował płatności, a paszport ma przy sobie. ,,No to pakujemy się i idziemy, mamy normalny nocleg bez wymagań, a z wielkim zaufaniem” – powiedziałem. Reakcja Pani była dość nerwowa, ale bez komentarza poszliśmy na plebanię parafii św. Piotra i Pawła w Tbilisi.
Nie chcąc w tych dość skromnych progach wchodzić na pokoje, ulokowaliśmy się w pokoiku, który służył jako coś w rodzaju magazynu czy spiżarni. Drzemka na podłodze była bardzo wygodna, nie dlatego że podłoga zapewniała komfort, ale dlatego, że nikt nie stawiał warunków. Ksiądz Andrzej przyszedł po dwóch godzinach i poopowiadał trochę o Gruzji, dając swoje wskazówki. Poza tym na niedzielę, umówiliśmy się, że pojedziemy na niedzielny objazd do Kachetii, odprawiając Msze święte w kaplicach i po domach. Zaplanowaliśmy także, że pozna nas z innymi księżmi z Polski, którzy pracują w Gruzji. Po takim szczęśliwym spotkaniu przestaliśmy myśleć o zmianie daty wylotu na wcześniejszy. Czuliśmy się jak ocaleni po górskiej katastrofie.
Ks. Maciej Gierula