Wolontariat w Abchazji

Autor wpisu

Jadzia

Data

paź 30, 2019

Kategorie

Gamardschoba czyli dzień dobry w Gruzji! Sześcioro wolontariuszy – 2 dziewczyny
i 4 chłopaków, wszyscy z Fundacji Pro Spe. Kilka miesięcy przygotowań, zbierania funduszy, szukania biletów,  planowania zabaw i aktywności dla dzieci – wszystko po to, aby zorganizować półkolonię dla najmłodszych w Abchazji, do której i tak ostatecznie nie udało nam się wjechać. Lecz cały ten trud i starania nie poszły na marne – w każdym miejscu na świecie znajdą się  dzieci, które z wielką radością przyjmą wolontariuszy, ich czas i chęć do działania. Abchazja jest to formalnie część Gruzji, faktycznie państwo nieuznawane (uznane tylko przez 5 krajów świata, w tym Rosję), położone nad Morzem Czarnym, w którym stacjonuje polski kapłan, prowadzący tamtejszą katolicką parafię.

PIERWSZE WRAŻENIA

Wsiadając do samolotu w Polsce, jeszcze nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Nieco inny klimat, zmiana czasu, obcy język, inne jedzenie, inna kultura – ale co to oznacza w praktyce?

Wylądowaliśmy w Kutaisi – miasto w zachodniej Gruzji – ksiądz Jerzy – poradził nam, aby zostać na jedną noc w Kutaisi, a dopiero rano pojechać na granicę gruzińsko-abchazką. Zatem pierwszy dzień spędziliśmy na zwiedzaniu miasta.

Od pierwszych chwil smakowaliśmy gruzińskiej gościnności – ludzie bez żadnego problemu podwiozą własnym autem gdzie tylko się chce, powiedzą co warto zobaczyć, a gdy pytaliśmy gdzie dobrze i tanio zjeść to odpowiadali: „u nas wszędzie jest dobrze i tanio”. I tak rzeczywiście było. Lokalne gruzińskie przysmaki można dostać wszędzie za naprawdę małe pieniądze. Z resztą nie tylko przysmaki – nocleg pierwszej nocy wyniósł nas jedynie 7 złotych za osobę (i nie była to okazyjna cena). Po długim spacerze po mieście, poszliśmy się przedstawić – z polecenia księdza Jerzego – do katolickiej parafii w Kutaisi. Zastaliśmy trzech włoskich zakonników oraz trzy siostry zakonne. To niemalże jedyni ludzie w całej Gruzji, którym mogliśmy powiedzieć dokąd tak naprawdę zmierzamy, gdyż Gruzję i Abchazję dzieli konflikt, tak wielki, że nie chcą o sobie nic słyszeć. Dlatego też owa katolicka parafia stała się naszą wielką ostoją. Chwilę porozmawialiśmy, poszliśmy zjeść kolację i wróciliśmy do naszego hostelu spakować rzeczy i odpocząć – bo kolejny dzień miał być trudnym i żmudnym.

DLACZEGO NIE ABCHAZJA?

Korzystając z zaproszenia księży, udaliśmy się rano na mszę po gruzińsku i śniadanie w tutejszej parafii. O 11 mamy zacząć naszą przeprawę do Abchazji. Po krótkim spacerze po mieście, otrzymujemy wiadomość od księdza Jerzego, że musimy się wstrzymać. Każe nam czekać do 13:30. I tak wyglądał cały dzień – o 13:30 wiadomość, żeby czekać do 15, o 15, żeby czekać do 16:20, o 16:20, żeby czekać do 17… Granica wciąż zamknięta, pozwolenie na wjazd od Ministra Spraw Zagranicznych Abchazji nic nie dało. Gruzja nie pozwala wjechać, a my nie mamy nic do gadania. Nie przepuszczają nikogo: Abchazowie pracujący w Gruzji, z dnia na dzień przestali mieć możliwość dojazdu do pracy, uczniowie zostali pozbawieni szans studiowania, kobieta, która miała poważny wypadek samochodowy zmarła, bo nie można było przewieźć jej do szpitala w Gruzji, ceny produktów spożywczych wzrosły dwukrotnie, lekarstwa się kończą, pieniądze też. Dla nas to zupełnie inny świat. Tego wieczora wszyscy stwierdziliśmy, że dłużej nie będziemy czekać na pozwolenie wjazdu nic nie robiąc. Poprosiliśmy księdza, żeby pomógł nam znaleźć miejsce, gdzie możemy robić coś jako wolontariusze. I tak oto dwóch chłopców pojechało do Batumi remontować ośrodek dla alkoholików, którzy przebywają na terapii, a reszta (4 wolontariuszów) zostaliśmy w Kutaisi w ośrodku Caritas. Jest tu świetlica dla dzieci, do której przychodzą i spędzają czas od rana do wieczora, bawiąc się z rówieśnikami.

POBYT W OŚRODKU

Dni spędzamy organizując zabawy i czas dzieciom z ośrodka Caritas. Wydaje się, że jesteśmy nie małą atrakcją. Dzieci są bardzo otwarte i chętnie do nas przychodzą. Na początku chcemy je jakoś poznać, mimo tego że nie mamy żadnego wspólnego języka – oni po gruzińsku, a my w wielu językach, tylko nie po gruzińsku. Jest kilka dzieci, które znają podstawowe zwroty po angielsku więc jakoś sobie radzimy. Z pomocą przychodzą też nauczyciele, którzy znając rosyjski, stają się naszymi tłumaczami
w kryzysowych momentach. Ale dzieciom zupełnie to nie przeszkadza, że nie umiemy się dogadać – jedyne co sprawia, że są szczęśliwe to to, że na nich popatrzymy, zwrócimy naszą uwagę, porzucamy piłką, czy poskaczemy przez sznurek. Ważniejsze dla nich było nie to, co chcielibyśmy im powiedzieć, ale to, że własny czas wakacji dajemy właśnie im, bezinteresownie. Mówią do nas w swoim języku, my nie wiemy co mówią, ale odpowiadamy im po polsku i tak to nasze rozmowy wyglądają. Czasem się czujemy, jakby to one nam organizowały czas a nie my im.

Uczymy się

Uczą nas jak się nazywają części ciała po gruzińsku, jak się tańczy po gruzińsku, śpiewają nam swoje piosenki i mają z tego niesamowitą radość, jakby pierwszy raz to nie one były uczone, ale one mogły kogoś nauczyć. Najlepsze zabawy to takie,
w których nie trzeba mówić – czyli wszelkiego rodzaju klaskanie rękami do siebie nawzajem, kopanie piłką, skakanie w klasy, rysowanie kredą, puszczanie baniek mydlanych, tańce do muzyki i wiele więcej. To była nasza największa obawa – język. Wiele ludzi nas pytało: „Jak wy się tam dogadacie?”, ale jak się okazało, strach przeminął już na pierwszym spotkaniu. Dzieci są wszędzie podobne, bawić się chcą
i lubią, wszędzie wiedzą do czego służy piłka, więc tłumaczyć zupełnie nie trzeba, a gdy chcemy się jednak jakoś porozumieć, to zawsze można na migi.

Nasz dzień

Każdy dzień naszego pobytu wyglądał podobnie: wstawaliśmy tak, aby zdążyć na jutrznię z godziną czytań o 6:50 (codziennie odmawialiśmy modlitwy brewiarzowe), następnie msza o 7:30 i śniadanie. Po śniadaniu pakowaliśmy się do wyjścia do dzieci i około 10:00 byliśmy już w ośrodku. Spędzaliśmy tam czas do 17:20/17:40 – wszystko w zależności od dnia i wracaliśmy do parafii. Tam mieliśmy chwilę czasu na odpoczynek, kąpiel czy planowanie aktywności dla dzieci na kolejny dzień
i spotykaliśmy się o około 18:30, żeby odmówić nieszpory. Następnie przygotowywaliśmy kolację dla nas, dla księży i sióstr. Jako, że parafia była prowadzona przez Włochów, to posiłki były w stylu włoskim, dlatego jeśli zaczynaliśmy jeść o 19:00 to kończyliśmy mniej więcej o 20:30.

W tym czasie oprócz jedzenia, opowiadaliśmy o tym co robiliśmy z dziećmi danego dnia, o różnych polskich zwyczajach, o naszej kulturze ale też słuchaliśmy opowieści księży i sióstr: o ich posłudze w różnych krajach świata, o języku gruzińskim, o sytuacji politycznej Gruzji i Abchazji i wielu innych rzeczach. Gdy kończyliśmy kolację
i sprzątanie po niej, szliśmy odmówić różaniec do kaplicy i tak kończył się nasz dzień. Dni w ośrodku również wyglądały bardzo podobnie: o 10:00 przychodziliśmy
i witaliśmy się z wszystkimi dziećmi (zazwyczaj było ich około 40).

Dzień z dziećmi

Spędzaliśmy 2 godziny na polu, grając w piłkę, w badmintona, w klasy, śpiewając piosenki, które nauczyliśmy dzieci po angielsku, czy bawiliśmy się na różne sposoby przy pomocy chusty animacyjnej. Koło południa zaczynaliśmy zajęcia plastyczne – dzieci przy pomocy kredek, farb, papierów kolorowych, długopisów itp. miały za zadanie stworzyć to, o co poprosimy danego dnia, np. zrobić laurkę lub prezent dla kogoś ważnego w ich życiu, wykonać plakat o wszystkim co im się kojarzy z Gruzją, przedstawić swoje ulubione potrawy,  czy zaprezentować wartości, rzeczy, osoby, które cenią najbardziej. Każdego dnia zaskakiwała nas kreatywność tych dzieci – prace były naprawdę genialne! I tak jak wielkie były ich pomysły, tak wielki był bałagan po skończonej pracy, dlatego gdy dzieci przedstawiły efekty swojej  twórczości, wszyscy razem sprzątaliśmy całą salę a następnie szliśmy na obiad.

Po obiedzie już nie było tak łatwo, bo dzieci zjadły i wracały się bawić, a cały bałagan zostawał dla nas. Ale to miało swój urok – chwile spędzone na ścieraniu stołów, zmywaniu naczyń czy zamiataniu były (dosyć cichymi) chwilami wytchnienia w ciągu dnia między głośnym stylem bycia dzieci. Jednak ten swoisty odpoczynek też się szybko kończył i wracaliśmy do dzieci, żeby dalej się z nimi bawić.

I tak mijał czas aż do około 17:30, kiedy żegnaliśmy się z dziećmi i wracali do parafii.

Czas wolny

Weekendy mieliśmy wolne, dlatego wykorzystywaliśmy je na podróżowanie autostopem po Gruzji. Odwiedziliśmy nadmorskie miasto Batumi oraz stolicę Tbilisi, gdzie mieliśmy okazję poznać tutejszego biskupa – również Włocha. Gościł nas
w swoim domu i ku naszemu zdziwieniu sam ugotował dla nas kolację, a gdy chcieliśmy wstać i posprzątać to zabronił nam i sam wszystko pozmywał. Gościnność tego kraju nie zna granic. Wszyscy kierowcy, z którzy zdecydowali się nas zabrać, kupowali nam jedzenie i picie, oferowali noclegi we własnych domach, zapraszali na grilla do siebie, a jedyne co chcieliby w zamian to to, abyśmy rozgłaszali w Polsce, że Gruzini są życzliwi dla Polaków i ich kochają . Taka tutejsza waluta za jazdę autostopem.

Czy to już koniec?

Cały wolontariat i pobyt w Gruzji z pewnością będziemy wspominać jeszcze długo. Dzięki Fundacji Pro Spe z Rzeszowa mieliśmy możliwość pomóc innym i spędzić czas wakacji w bardzo ciekawy sposób.

Na koniec chcemy jeszcze raz z całego serca podziękować wszystkim darczyńcom, który umożliwili nam zorganizowanie całego dzieła. Pozyskane fundusze przeznaczyliśmy na zakup materiałów plastycznych, zabawek oraz wszelkiego rodzaju pomocy, które wykorzystaliśmy przy pracy z dziećmi oraz bilet samolotowy dla jednego z chłopaków. Wszyscy wolontariusze składają serdeczne Bóg zapłać.

Wolontariuszka Ania Babiarz

Podobne posty

Historia dzieje się na Kalahari
Historia dzieje się na Kalahari

Drodzy, Szanowni, Kochani Przyjaciele misji świętych,  pozdrawiam Was serdecznie i szeroko się do Was uśmiecham ze środka dalekiej pustyni Kalahari. Pozdrawiam Was także od tutejszego Kościoła z Ncojane, małej i biednej wioski położonej wydawać by się mogło na końcu...