Gruzja… Kilka dni temu wróciłam do Polski, do domu. Wydawać by się mogło, że szybko wpadłam w wir obowiązków, nowych wyzwań i codzienności, a jednak każdego dnia tęsknię do czasu tam spędzonego, do ludzi, których tam spotkałam. Gruzja wzbudza we mnie wiele pozytywnych odczuć i wspomnień. Odwiedzić ten kraj było moim marzeniem, a jak to z marzeniami bywa najczęściej wtedy człowiek ma masę pozytywnych wyobrażeń i oczekiwań, które rzeczywistość weryfikuje.
Mnie rzeczywistość w tym przypadku nie rozczarowała, a chyba nawet przerosła moje najśmielsze oczekiwania. Ale po kolei. Lecąc do tego kraju moją największą obawą był język, w jaki sposób będę się w stanie skomunikować. Wiedziałam, że mieszkańcy Gruzji posługują się w większości zarówno językiem gruzińskim, jak
i rosyjskim, którego podstawy próbowałam opanować, ale moja znajomość tego języka pozostawiała wiele do życzenia. No i już na samym początku miłe zaskoczenie, Lasha, który był naszym przewodnikiem i opiekunem przez miesiąc pobytu w Gruzji mówi po polsku, więc szybko się okazało, że pierwsza obawa była zupełnie niepotrzebna. Nadal zostawał jeszcze niepokój jak się dogadam
z pozostałymi pracownikami centrum czy podopiecznymi. Szybko się jednak okazało, że bariera językowa między ludźmi w gruncie rzeczy nie istnieje, a uśmiech naprawdę skraca dystans. Jak dla mnie niesamowitym doświadczeniem było odczucie jak ogromną radość można sprawić drugiemu człowiekowi po prostu tym, że się Jest. Teraz jak o tym piszę brzmi to trochę jak oczywisty banał. Ale patrząc na to
z perspektywy wydaje mi się, że my ludzie zagonieni za „ważnymi sprawami” niestety często o tym zapominamy, a nawet jak już spotkamy się z drugim człowiekiem wydaje nam się, że musimy zrobić coś niezwykłego albo powiedzieć coś super mądrego, żeby to spotkanie miało sens, a ja właśnie nauczyłam się, że to nieprawda – wystarczy Być.
Jak już wspominałam o weryfikacji oczekiwań z rzeczywistością, kolejna kwestia – to zadania, które mieliśmy do wykonania. Spodziewałam się, że będą one bardzo konkretne i „mierzalne”. Co przez to rozumiem? Rzeczywistość, w której żyję na co dzień, najczęściej stawia przede mną problemy i wyzwania, które ktoś inny w łatwy sposób będzie mógł ocenić – czy i jak je wykonałam. W związku z tym w podobny sposób wyobrażałam sobie nasze zadania w ramach wolontariatu, że dostaniemy przysłowiowy „ogródek do przekopania”, wytyczony dokładnie początek i koniec, coś, co ktoś będzie mógł łatwo zweryfikować, a tu znowu niespodzianka… Okazało się, że najważniejsze to po prostu Być. Posiedzieć z kimś na ławce, potrzymać za rękę, potowarzyszyć podopiecznym podczas warsztatów terapii zajęciowej, mimo że często w przeciwieństwie do Nich nie miałam pojęcia w jaki sposób nawlekane-moim zdaniem- bezładnie koraliki stawały się nagle krokodylem albo jakimś innym dziełem sztuki.
Pojechałam na wolontariat, żeby podzielić się odrobiną siebie- tym co potrafię, czasem, uśmiechem, ale to co otrzymałam w zamian przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Nieraz słyszałam takie opinie, że im więcej dajesz, tym więcej otrzymujesz, ale dopiero jak osobiście tego doświadczyłam, to naprawdę zrozumiałam to stwierdzenie.
Wyszło tu bardzo cukierkowo… Jasne, że były różne chwile – lepsze i gorsze
i zmęczenie czasem dopadało, ale jak się widziało uśmiechy na twarzach podopiecznych, to wszystko inne za chwilę szło w zapomnienie. Mam nadzieję, że te pozytywne doświadczenia dały mi na tyle energii, że będę potrafiła dalej dostrzegać
i wprowadzać w życie te „małe-wielkie rzeczy” w swojej zaganianej codzienności.
Monika Kozłowiec